Lizbona - to nie jest kraj dla niewysportowanych ludzi, część druga

Z części pierwszej wiecie już co warto zobaczyć, a co sobie odpuścić. Dziś więc skupimy się na jedzeniu, transporcie, opowiem Wam trochę o mieszkańcach Lizbony, a także spróbujemy znaleźć parę miejscówek na zakupy i nocne szaleństwa.

Gotowi?

No to zaczynajmy.


Jedzenie

Dość zabawnym i zaskakującym sposobem (przysięgam Wam, że cały czas zastanawiałam się, co by na to powiedziała Madzia Gessler) na przyciągnięcie klientów do sklepu czy restauracji jest umieszczenie produktów, które można nabyć w danym lokalu... w witrynie sklepowej. Tym sposobem spacerując po Lizbonie miniecie mnóstwo okienek z tacami z kawałkami surowego mięsa, wędzonych ryb czy wręcz całe rzędy wyłowionych prosto z wody krabów, krewetek i innych morskich żyjątek, które będą gapić się na Was swoimi wybałuszonymi oczami. O ile na początku uznałam to za dość makabryczny i co najmniej mało higieniczny pomysł (mięsa leżą na zwykłej plastikowej tacce, wygrzewając się w słońcu), tak po kilku dniach taki sposób przedstawienia swojego asortymentu faktycznie ułatwiał weryfikację, czy do danej restauracji chcemy wejść czy nie. Po pierwsze wiedzieliśmy czego spodziewać się w menu, a po drugie mniej więcej potrafiliśmy oszacować "ligę" lokalu - często staranność i jakość w prezentacji produktów na wystawie szła w parze z wysokimi cenami w karcie.

Cukiernie ( zwane pastelaria) również popisywały się swoimi wypiekami w wystawowych oknach. Trzeba przyznać, że jest to dość skuteczny wabik na klientów - o wiele bardziej chcesz zjeść ciasteczko, jeżeli już je zobaczysz.

Tak, tak, Lizbona to nie jest miasto dla ludzi o słabej sile woli.



Tradycyjnym daniem w Lizbonie jest dorsz (bacalhau), przyrządzany podobno na 365 różnych sposóbów (tyle przepisów, ile dni w roku). Próbowaliśmy, ale mi osobiście akurat to danie smakowało najmniej. Być może dlatego, że w wakacje bywam regularnie nad polskim morzem, a w smażalniach to właśnie dorsza zamawiam najczęściej, dlatego ten zjedzony w Portugalii nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Mieliśmy pecha do kucharza, który chyba nie miał wiele pojęcia o gotowaniu, bo oprócz na maksa przesolonej ryby zaserwował nam też w pakiecie tłuste i rozpadające się krewetki oraz wodnistą sangrię. Jeśli kiedyś przypadkiem traficie do tego lokalu, to czym prędzej wyjdźcie. Dobrze radzę.



No właśnie. Krewetki. Już na zawsze Lizbona będzie mi się kojarzyć z fantastycznym smakiem grillowanych krewetek, podawanych na oliwie z oliwek i ze świeżą kolendrą. Coś wspaniałego! Pierwszego dnia pobytu, w sumie przez przypadek, trafiliśmy do malutkiej, rodzinnej knajpki o mylącej nazwie Casa de India, w pobliżu Placu Figueira i to był absolutny strzał w dziesiątkę. Bywaliśmy tam prawie codziennie, na obiad zawsze zamawiając talerz grillowanych krewetek w skorupkach (10 euro) i wielki dzbanek przepysznej sangrii (8 euro). Tanio i smacznie. Co prawda raz przechwaliliśmy kunszt kucharza i akurat w dniu, w którym spotkaliśmy się z Lumpexoholiczką na kolację, zaserwowane krewety były ciut gumowe, ale poza tym naprawdę nie można się przyczepić. Podają tam też świeże grillowane homary, małże, tanie zupy (caldo verde - coś w rodzaju naszego kapuśniaka, charakterystyczna portugalska zupa, której niestety nie spróbowaliśmy), a turyści nie przepadający za owocami morza często zamawiali pieczonego kurczaka z frytkami. Jednym słowem adres godny zapamiętania, a za najlepszą rekomendację niech służą tłumy miejscowych, wieczorami okupujący ten lokal. Aha - w Casa de India stoły ustawione są jak na biesiadzie, a przy jednym mieści się 8 osób, często więc je się posiłek łokieć w łokieć z nieznajomymi osobami. Zdaje mi się, że ostatnio gdzieś czytałam o warszawskim bistro "Charlotte", które szczyci się właśnie takim innowacyjnym sposobem sadzania gości. Jeśli się mylę, to mnie poprawcie. Hipsterstwo w Lizbonie pełną gębą.


Nie odmówiliśmy sobie też wizyty w drogiej, luksusowej restauracji, gdzie zamówiliśmy wielki talerz różnych owoców morza z idealnie pasującym do nich winem Catarina i przepysznymi ciastami na deser. Niestety nie pamiętam nazwy lokalu, ale był położony w dokładnie tej samej alejce, która prowadzi do Łuku Triumfalnego z tym wielkim zegarem.Ku naszej uciesze kelner przyniósł nam cały arsenał różnych przyrządów do rozprawienia się z obiadem, z zawiązanymi śliniaczkami na szyi z rozbawieniem chwytaliśmy więc w dłoń młoteczki, szpikulce do wyciągania muszli i nożyce do krabów. Trochę traumatyczne jest to całe roztrzaskiwanie skorup i łyżeczkowanie nóg, ale jak się człowiek psychicznie przemoże, to warto choć raz w życiu spróbować jak te specjały smakują. Koszt takiej kolacji wyniósł nas koło 90 euro.



Niezależnie od prestiżu restauracji standardem jest, że w każdym lokalu, przed podaniem zamówienia, na stole kelner stawia koszyczek ze świeżymi bułkami, a obok talerzyk z masłem i pastami z sardynek (paste de sardinia). Są pyszne, koniecznie musicie spróbować. Niestety nie są one darmowe - jeżeli się skusicie do rachunku doliczą Wam od 3 do 7 euro, w zależności od restauracji. Nam tak posmakowały, że często kupowaliśmy je sami w pobliskim spożywczaku, dodatkowo dokupując genialny owczy ser - wprost idealny do ciężkiego, słodkiego i mocno (!) kopiącego w głowę Porto.


Co dziwne, bardzo rzadko na drzwiach restauracji podane są godziny otwarcia lokalu. Przyzwyczajcie się, że lokalne knajpki (pomijając te zlokalizowane przy atrakcyjnych dla turystów miejscach) otwierane są dopiero po południu, zwykle w okolicy 17:00 - 20:00. Nie wiedzieliśmy o tym i raz zafundowaliśmy sobie całkiem ładną wycieczkę do polecanej w Trip Advisorze (świetna, pomocna aplikacja) restauracji tylko po to, żeby pocałować klamkę.

Lizbona to też raj dla łasuchów. Na każdym rogu można spotkać malutkie kawiarenki, w których kupicie charakterystyczne babeczki wypełnione budyniem, przypalone na górze niczym creme brule, czyli osławione pasteis de belem. Osobiście mi nie podeszły (smakowały jakby były wędzone), ale wiem, że akurat w tej kwestii jestem wśród zdecydowanej mniejszości. Zachwyciłam się za to migdałowymi tartinkami w najpopularniejszej i jednej z najstarszych kawiarni Lizbony - Brasileirze (Rua Garrett 120). I choć próbowaliśmy je w różnych miejscach to tam były zdecydowanie najlepsze. Po prostu pycha! Do tego obowiązkowo espresso w maciupkiej, prawie że calineczkowej filiżaneczce. Lizbończycy piją bardzo dużo kawy i dużo palą. Chociaż nie zwróciliśmy na to jakoś szczególnej uwagi to podobno robią to nie tylko w lokalach, ale też w centrach handlowych, pociagach i innych dziwnych miejscach, na które u nas już dawno nałożono zakaz palenia. W Lizbonie coś takiego jak zakaz palenia po prostu nie istnieje.

Ale pozostając w temacie migdałowych babeczek...


Lizbończycy na słodko jedzą też śniadania. Muffinki, dżemy czereśniowe, biszkopty, musli z owocami - to wszystko znajdziecie rano na stoliku obok dzbanka z gorącą kawą. Słodkawo smakują też kasztany, sprzedawane na każdym większym placu, w cenie 2 euro za paczkę. Jadłam je pierwszy raz w życiu i najbardziej smakowały mi obtoczone porządną porcją soli - dla kontrastu. Zwróćcie uwagę na torebki - jedna kieszeń na kasztany, druga na łupinki. Praktycznie.


Nie sposób też nie wspomnieć o przepysznie słodkich, dojrzewających w portugalskim słońcu pomarańczach i mandarynkach. Można je kupić w malutkich sklepikach (frutaria) poukrywanych w uroczych kamienniczkach. Absolutnie musicie spróbować, smakują idealnie.


Tak w ogóle to spacerując po Lizbonie miejcie oczy i uszy szeroko otwarte. Szczególnie w Alfamie można natrafić na ciekawe knajpki, w których można zatrzymać się na orzeźwiającą caipirinię czy wiśniowy (czereśniowy?) likier, który odkryliśmy dzięki Asi - ginginha (wymawiaj: żinżinia. Czy jakoś tak). Najlepiej smakuje pity z jadalnych kieliszków z gorzkiej czekolady, które fajnie przełamują słodki smak alkoholu. Małż się bardzo rozsmakował w likierku i tym sposobem dość często "odpoczywaliśmy" w napotkanych knajpkach.


I w taki też sposób trafiliśmy do najdziwniejszego lokalu podczas całego pobytu. Odjechany wystrój, miniaturowe ubranka dla lalek na drzwiach, biało - czarne zdjęcia, kolorowe chusty, wielkie obrazy i klimatyczna gliniana zastawa stołowa. Inni turyści, którzy schronili się tu przed deszczem, robili dokładnie takie same wielkie oczy jak my. Takie smaczki są tu na porządku dziennym. Jednym słowem - Lizbona. Nic dodać, nic ująć.


Będąc w Oceanarium weszliśmy na obiad do znajdującego się niedaleko centrum handlowego Vasco da Gama. Już mieliśmy udać się do KFC, kiedy minęliśmy stoisko ze świeżymi tortillami, podawanymi z sosem czosnkowym i frytkami. Pycha. Swoją drogą trzeba nadmienić, że typowe fast foody nie są w Lizbonie zbyt popularne i jest ich stosunkowo mało (zazwyczaj właśnie w galeriach). Zresztą nic dziwnego - mając do wyboru świeże owoca morza w cenie niewiele wyższej niż zestaw z McDonalda na co byście się zdecydowali? No właśnie.

No i na koniec czysta rozpusta - wracając z tortillek trafiliśmy do Haagen Dazs. Rzut oka na kubełki z lodami i po pięciu minutach siedzieliśmy już przy barze z najprostszym i najpyszniejszym sposobem na deser ever, czyli naleśnikami z lodami. Niebo w gębie to mało powiedziane. Teraz małpujemy sobie ten podwieczorek w domu, ale to jednak nie to samo. Zresztą wystarczy spojrzeć na błogostan na twarzy małża. I wszystko staje się jasne.



Transport

Wszystkie rzeczt godne zobaczenia da radę obejrzeć na piechotę albo z pomocą komunikacji miejskiej. Metro, tramwaje (zarówno te zabytkowe, jak i współczesne), a także autobusy doskonale okalają całe miasto i podróżuje się nimi całkiem wygodnie. Czytałam też, że na drugą stronę Tagu można dostać się promem z Belem (koszt między 0,75 - 1,5 euro), ale z tego akurat nie korzystaliśmy, nie chcę więc Was wprowadzać w błąd.

Podróżując po Lizbonie należy pamiętać o kilku zasadach:

Przede wszystkim nastawcie się na niepunktualność kierowców autobusów. Jeżeli chcecie gdzieś dojechać na konkretną godzinę (np. na lotnisko) to radzę z przezorności wybrać wcześniejszy autobus. My w dniu wyjazdu na swój czekaliśmy ponad 25 minut, a i na miejsce jechaliśmy dłużej niż przewidywał plan trasy. Kolejnym trikiem jest machanie na kierowcę. Jeżeli mamy zamiar wsiąść do danego autobusu trzeba zamachać, w przeciwnym przypadku bus driver może zignorować nasz przystanek i pojechać dalej (mimo, że cię widział i mimo, że autobus widnieje jak byk na rozkładzie jazdy). Jak już uda nam się ów autobus zatrzymać pamiętajmy, aby zawsze wchodzić przednimi drzwiami. Ma to związek z czytnikiem biletów, który znajduje się obok budki kierowcy. Wysiadamy - logiczne - drzwiami środkowymi lub tylnymi. Są to dziwne zwyczaje, jednakże należy ich przestrzegać, jeżeli chce się uniknąć podniesionych głosów oburzenia współpasażerów podróży.

Fajne objazdowe trasy po starym mieście fundują nam tramwaje linii 28 i 28a. Przejazd nimi poleca każdy lizboński przewodnik, przez co wyprawa wcale nie jest tak świetlana jak to opisują, ponieważ tłok w zabytkowych tramwajach jest duży i znalezienie miejsca siedzącego graniczy z cudem. Wydaje mi się, że lokalni mieszkańcy nie są zachwyceni naporem turystów - no bo sami powiedzcie, chciałoby się Wam codziennie dojeżdżać do pracy ściśniętym jak sardynka w puszce?

Jeżeli chodzi o bilety to na stacji metra warto zaopatrzyć się w kartę magnetyczną, którą można potem doładowywać w automatach. Jest to znacznie tańsze niż kupowanie jednorazowych biletów u kierowcy (jedna taka karta to koszt 0,50 centów, a doładowanie wyniesie nas 1,40 euro). Kasując kartę przy przejściu przez bramkę metra możemy jeździć na niej dowolnie długo, aż do momentu wyjścia ze stacji (chodzi mi o to, że będąc już w podziemiu możecie dowolnie przesiadać się na inne nitki metra bez konieczności dodatkowego kasowania biletu). W przypadku tramwajów i autobusów sprawa jest prosta - jeden bilet równa się jeden przejazd.

Uliczki i chodniki w Lizbonie (a zwłaszcza w Alfamie) są bardzo wąskie, trzeba więc naprawdę uważać na przejeżdżające samochody. Pewnego ranka wychodząc z hotelu na chodnik (!) omal nie potrącił mnie autobus. Przy nadjeżdżającym tramwaju najbezpieczniej jest przystanąć na chwilę i poczekać, aż pojazd przejedzie. Bo tramwaje jeżdżą naprawdę blisko chodników. Sami popatrzcie.







Ze tego też względu myślę, że nie warto kupować samochodów z Lizbony. Codziennie mijaliśmy na parkingu kilkanaście aut z porysowanymi i stłuczonymi zderzakami czy wgniecionymi drzwiami. W tym mieście, w tych mikro uliczkach, nie ma opcji, żeby zaparkować bez zadraśnięcia.

Kolejnym interesującym punktem jest przechodzenie przez pasy. Lizbończycy nie zwracają uwagi na kolor sygnalizacji świetlnej i przechodzenie na czerwonym (nawet pod okiem stojących obok policjantów) to norma. Jednym słowem - kto czeka na zielone, ten frajer.



Mieszkańcy

Portugalczycy są bardzo przyjaźni i pomocni. Nie wykazują choć cienia znużenia codziennymi falami turystów. We wszystkich turystycznych obiektach, hotelach i restauracjach bez problemu porozumiecie się w języku angielskim (choć Asia, która spędziła tam kilka miesięcy, uważa, że Lizbończycy raczej słabo stoją z angielskim). I to trzeba sobie chwalić, bo język portugalski to niezła łamigłówka - jest mieszanką francuskiego, holenderskiego i hiszpańskiego i wierzcie mi, że przy najszczerszych chęciach nie zrozumiecie ani słowa.

Przed wyjazdem naczytałam się, że na każdym placu jest mnóstwo żebraków i bezdomnych, ale szczerze mówiąc nie rzuciło mi się w oczy, aby był to większy odsetek niż w innych krajach. Jest bardzo dużo murzynów sprzedających (w zależności od pogody) parasole lub podrabiane okulary słoneczne (tak na marginesie: w Lizbonie każdy, ale to absolutnie każdy, wliczając w to leciwe babcie, ma na nosie Ray Bany). Jest dużo studentów z wymian między uczelniami, trochę ekscentryków, dużo ulicznych artystów, osoby wyławiające wrzucane na szczęście pieniądze z fontann. Są też typy spod ciemnej gwiazdy proponujący zakup narkotyków, bezpudłowo namierzając turystów. Podczas naszego tygodniowego pobytu "Marihuana, cocaine?" usłyszeliśmy 26 razy. Wiem, bo za każdym razem liczyłam.

Poza tym z nutką dumy muszę przyznać, że Portugalki urodą nie umywają się do Słowianek. Są niskie, często przysadziste, z masywnymi udami (nic dziwnego, codzienna wspinaczka po tych wszystkich uliczkach robi swoje), obowiązkowo z ciemnymi, kręconymi włosami - wysokie blondynki robią tu niezłą furorę. To co mnie pozytywnie zaskoczyło to babcie, które dużą wagę przykładają do elegancji - w tramwajach, czy na ulicach mijaliśmy mnóstwo starszych kobiet w gustownych kapeluszach czy z broszką wpiętą w klapę płaszcza. No i obowiązkowo wielkie przeciwsłoneczne okulary. Fajnie to wyglądało.


Zakupy

Zdziwiłam się, że nie znalazłam w Lizbonie żadnych ciekawych lokalnych sklepów. Ani fajnych second handów (a jak już jeden znalazłam to o mało nie padłam na zawał widząc cenę). Jeżeli chodzi o ubrania to wszystko jest w klimacie tureckich i azjatyckich sklepików, z dużą ilością tandety. Na plus tańszy o około 20-30% Inditex, a więc takie sklepy jak Zara, Bershka czy Stradivarius. Różnice w cenach czasami były wręcz kolosalne - męska granatowa marynarka w lizbońskiej Zarze to koszt 80 euro, a na stronie on line w Niemczech już 120. Bardzo popularny jest sklep z dodatkami Parfois, w centrum miasta jest kilka filii. Centra handlowe nie różnią się zupełnie niczym od naszych. Ten sam asortyment, te same marki.

Na pamiątkę warto przywieźć sobie piękną, ręcznie malowaną ceramikę czy wyroby skórzane, z których Lizbona podobno słynie. Niestety w sklepach z upominkami ceny są wysokie, a targowanie raczej nie leży w naturze sprzedawców. Aczkolwiek my próbowaliśmy - co prawda nigdy nie zbiliśmy ceny, ale czasem sklepikarz dorzucał jakąś pierdołę gratis.

W ostatni dzień pobytu wybraliśmy się na targ Feira da Ladra, który odbywa się tu od lat w każdy wtorek i sobotę. Spodziewałam się cudów na kiju, a zastałam zwykłe targowisko z najróżniejszymi rzeczami, jakie tylko mogą przyjść do głowy - od klawiatury z Hello Kitty, przez stare aparaty fotograficzne, aż do ciuchów i biżuterii vintage. Przyznaję bez bicia, że nie jestem osobą, która ma talent do wyszukiwania skarbów za psie pieniądze. Ogrom gratów był przytłaczający i po obejściu całego wielkiego placu znużeni i zmarznięci (tego dnia okrutnie wiało) udaliśmy się do hotelu. Jednakże, jeżeli ktoś lubi takie klimaty to warto zajrzeć. Dodam tylko, że ceny często są co najmniej nieadekwatne do jakości sprzedawanych produktów (zapewne przez obecność turystów), zdolności negocjacyjne będą więc tu jak najbardziej wskazane.



Życie nocne

Codziennie, wracając z wędrówek po mieście, byłam tak zmęczona, że nawet przez myśl nie przeszło mi, żeby gdzieś jeszcze wyjść wieczorem. I mówię to ja - zaprawiona w bojach imprezowiczka, której dwa razy na balowanie nie trzeba namawiać. Wyjątek zrobiliśmy ostatniej sobotniej nocy. Przez chwilę nawet przeleciała nam przez głowę myśl, żeby w ogóle się nie kłaść (samolot mieliśmy planowo o 7:00, więc musieliśmy wstać o 4:00 w nocy, żeby dostać się na lotnisko), ale dzięki Bogu szybko umarła śmiercią naturalną. Po kolacji trafiliśmy do malutkiej (seriously, w Lizbonie wszystko jest malutkie - malutkie uliczki, malutkie chodniczki, malutkie Lizbonki, malutkie lokale) knajpy z muzyką na żywo. Siedliśmy na beczkach piwa i słuchaliśmy najpierw rubasznie flirtującego z naszą kamerą Ricardo, a potem ciemnoskórej Tatiany, która była naprawdę świetna i w kilka chwil rozruszała całe towarzystwo. Zresztą posłuchajcie sami.










No i to chyba tyle, co mam do powiedzenia o Lizbonie. Jest to na pewno specyficzne miasto, pełne niespodzianek, klimatyczne i warte odwiedzenia. Mam nadzieję, że nasze wspomnienia choć trochę przybliżyły Wam tę portugalską stolicę i w przyszłości ułatwią Wam poruszanie się po Lizbonie. Do pełnego obrazu albumu z wakacji brakuje jeszcze tylko kilku stylówek z urlopu, ale o tym w kolejnych postach.

11 komentarze :

    1. super przygoda zazdroszczęęę!!!

      mam pytanie co do za buty jasne adidaski na zdjeciu co masz na sobie ...dasz linka?? :)) fajowskie

      OdpowiedzUsuń
      Odpowiedzi
      1. To trampki z Zary. Tu masz linka:

        http://www.zara.com/webapp/wcs/stores/servlet/product/de/de/zara-S2013/358009/1048290/SNEAKER%20MIT%20NIETEN

        Usuń
    2. Kurde, Ewa, ale jaja! Przy paru komentarzach prawie spadłam z łóżka. To nagranie z tramwajami i Twoja mina - bezcenne, haha :D
      Napisałaś się dziewczyno, ale w tych 2 wpisach ujęłaś zajebiście klimat miasta! W każdym razie ja się na parę minut przeniosłam z zawianej śniegiem Warszawy do ciepłej Lizbony:) xxx

      OdpowiedzUsuń
      Odpowiedzi
      1. Filmik z tramwajem to mój faworyt :-D

        Podziękowania za odkrywanie uroków Lizbony należą się też Tobie, dzięki za wszystkie wskazówki :-****

        Usuń
    3. zazdroszczę! fajna notka :))

      OdpowiedzUsuń
    4. w tytule chyba powinno byc miasto a nie kraj...

      OdpowiedzUsuń
      Odpowiedzi
      1. Tylko czekałam, aż ktoś się do tego doczepi. Gratuluję, jesteś pierwsza (-y).
        Jest dobrze, bo tytuł miał być przewrotnością tytułu filmu "To nie jest kraj dla starych ludzi". Gdybym napisała "To nie jest miasto dla niewysportowanych ludzi" raczej nie brzmiałoby to podobnie i ludzie nie skojarzyliby dowcipu.

        Mam nadzieję, że wyjaśnienia Cię usatysfakcjonowały :-*

        Usuń
    5. Mimo, że wyczuwam zupełnie odmienne zainteresowania, właściwie przyjemnie się Ciebie czyta :) potrafisz zachęcić do odwiedzenia Lisbony. A propos tytuł "To nie jest miasto dla niewysportowanych ludzi" też by się kojarzyło. Mnie przynajmniej ;)

      _________________
      ja piszę tu:

      mycupofhotchoc.blogspot.com

      OdpowiedzUsuń
    6. Przez przypadek zabraliśmy jednak wizytówkę tego lokalu, w której jedliśmy tę drogą kolację, więc jeśli ktoś byłby zainteresowany to lokal nazywa się Concha D'Ouro Marisqueira i mieści się przy ulicy Rua Augusta.

      OdpowiedzUsuń
    7. A jakie są ceny np. kawa, ciastko etc?

      OdpowiedzUsuń