Holi Festival of Colours - expectations vs reality

W sobotę byliśmy na festiwalu kolorów. Bilety kupiliśmy dwa miesiące wcześniej i niecierpliwie skreślaliśmy dni w kalendarzu. Nie udało nam się dorwać wejściówek do Frankfurtu, bo zostały wykupione w 15 minut od otwarcia sprzedaży on line, w związku z czym pojechaliśmy do odległego o 230 km Mannheim. Zabraliśmy ze sobą trójkę znajomych i dużo rozweselających trunków.

Podróż dzieliła się na dwa pociągi - z Fuldy do Frankfurtu i z Frankfurtu do Mannheim. W tym pierwszym jechaliśmy z kibicami Bayernu Monachium i już tam było bardzo wesoło. Szczególnie gdy młody chłopak dumnie dzierżący chorągwie klubu, ku rozpaczy stojących już na peronie kolegów, zapomniał wysiąść na odpowiednim przystanku. Równie zabawnym widokiem było obserwowanie naszych niemieckich znajomych pijących z kielichów czystą, ciepłą wódkę. Do dziś ich za to podziwiam. Na dworcu we Frankfurcie mijając stoisko promujące zdrowy tryb życia natknęliśmy się na takie oto zjawisko. Po co, jak i dlaczego? Nie pytajcie. Sami nie wiemy.

Pan Penis. Tak po prostu. 
Wszystkich, którzy jechali na Holi Color można było na dworcu łatwo rozpoznać, bo byli ubrani na biało. Oczywiście nie zgadniecie, kto jako jedyny członek (w kontekście powyższego zdjęcia to chyba jednak nie będzie najfortunniejsze określenie) ekipy założył total black?
Udajemy ogarniętych. Pozory mylą.
Proszę wsiadać, drzwi zamykać.


Druga część wycieczki to poziom master, wersja hard. W przedziale usiedliśmy z ekipą spotkaną na dworcu i potem działy się już tylko czary. Siedzenie na półkach bagażowych, picie whisky niesionej pędem wiatru z wystawioną przez okno głową, oblewanie wodą, tańce, śpiewy i salwy śmiechu. Tak zawsze wyobrażałam sobie podróż na Love Parade, na której nigdy nie byłam. Z pewnością tak to musiało właśnie wyglądać. W pociągu poznaliśmy też chodzącą kopię Alana z "Kac Vegas" - to jak ten koleś chodził / mówił / jak wyglądał było wprost perfekcyjną kompilacją filmowej wersji. Miałam ataki śmiechu za każdym razem, gdy na niego patrzyłam. Jednym słowem - podróż życia, lol.
Poznajcie Alana.
I jego stylówkę. I tak - to na pasku to damska, fioletowa torebka z krokodylej skóry.
Po co być suchym, jak można być mokrym.
I nawet mu się udawało.
Chyba nie muszę dodawać, że nasz przedział został pominiety przez konduktora przy sprawdzaniu biletów.
Love is in the air.
Udajemy ogarniętych, część druga.
Z dworca na teren festiwalu trzeba było przejść pieszo koło 10 minut. To była ta część, w której z Lindą wybrałyśmy tak ustronne miejsce do sikania, że w najmniej spodziewanym momencie nasze gołe tyłki mogli oglądać pasażerowie dwóch regionalnych pociagów niespodziewanie przejeżdżających za naszymi plecami. Byli co najmniej tak samo zdziwieni jak my same.

Zaczęło się.
Tu próbujemy przetrawić upokorzenie z gołymi tyłkami. 
Za każdym razem płaczę ze śmiechu, gdy patrzę na to zdjęcie. Nie - to nie jest koleś z naszej ekipy i nie - Linda go nawet nie dotknęła.
Już prawie jesteśmy.

Pogoda była niemiłosierna - 33 stopnie, dookoła zero cienia ani zorganizowanych parasoli. Dla ochłody i obmycia się z farby organizatorzy porozstawiali tylko kilka pryszniców, ale moim zdaniem jak na taki upał i taką masę ludzi to było zdecydowanie za mało. Krem z dobrym filtrem (mieliśmy) i nakrycie głowy (nie mieliśmy) obowiązkowe. Po wejściu na teren festiwalu odebraliśmy worki z kolorowymi farbkami, odstaliśmy swoje w kolejce po bony, a potem po piwo i ruszyliśmy w tłum.

Krem z wysokim filtrem. Ratował nam życie po 5 godzinach imprezowania na ostrym, palącym słońcu.
Kontrola sprzętu.
Jak na każdym festiwalu tak i tu płatność za napoje i jedzenie odbywała się bezgotówko. Na butelki i kubeczki była nałożona kaucja w wysokości 2 euro za każdy, które otrzymywało się z powrotem po zwróceniu plastików. Prosty i skuteczny sposób na ograniczenie śmieci walających się pod nogami.
Zaopatrzenie się zgadza.
A tu my- jeszcze dziewice, czyli nietknięci farbą.

Impreza polegała na rzucaniu się kolorowymi proszkami i ...dobrej zabawie. Co godzinę odbywało się oficjalne odliczanie i na "3...2...1" tysiące ludzi wyrzucało w górę neonowe proszki. Na zdjęciach wygląda to spektakularnie, jednak prawda jest taka, że piękną feerię barw widzisz przez nanosekundę, a potem jest tylko wszechogarniająca i wszędobylska burza kurzu. Jeżeli wybieracie się na ten festiwal niech Wam czasem nie strzeli do głowy zapomnieć okularów przeciwsłonecznych czy apaszki, która choć trochę pomoga w oddychaniu. Osoby z jakąkolwiek alergią mogą od razu sobie darować i zostać w domu - pyłki, które po kilku godzinach zalegają w uszach, oczach i krtani są tak drażniące, że nawet dla nas - a byliśmy już mocno znieczuleni alkoholem - było to momentami nie do wytrzymania. Ale ogólnie fun z obrzucania się tysiącem kolorów był przedni.
















A tak to wygląda naprawdę. 

Kolorowe zdjęcia pochodzą z oficjalnego profilu Holi Festival of Colours Mannheim. Dzięki Bogu nie wzięliśmy ze sobą lustrzanki, tylko małą kompaktówkę, którą i tak musimy oddać do czyszczenia, bo po imprezie cała skrzeczy i rzęzi. Pamiętajcie o zabraniu foliowych woreczków na telefony i najlepiej też na piwo - podczas rzucania wszystko jak leci ląduje potem w kubku.

Jako że upał był totalnie nie do wytrzymania, a zmęczenie powoli dawało nam się we znaki po kilku godzinach imprezowania zarządziliśmy odwrót do domu. Droga powrotna zajęła nam z przesiadkami prawie 5 godzin i było to najdłuższe 5 godzin w moim życiu - nieustające pragnienie i ból głowy z natężeniem dziesięciu młotów pneumatycznych. W swoich umorusanych kolorową breją ciuchach wyglądaliśmy jak banda oszołomów, co spotykało się z różną reakcją mijających nas ludzi. Niektórzy pytali zaciekawieni skąd wracamy, inni patrzyli z pogardą i dezaprobatą, sprzątaczka w McDonaldzie zrobiła nam w toalecie karczemną awanturę, a na dworcu we Frankfurcie stara murzynka wyzywała od diabłów i szatanów. Pomyślałam sobie, że Macademian Girl to jednak ma chujowo.

Żałuję, że ogólne zmęczenie i migrena spowodowana upałem nie pozwoliła nam zostać do końca. Zachód słońca był podobno nieziemski i atmosfera na festiwalu zrobiła się prawdziwie magiczna. Popatrzcie na zdjęcia z oficjalnej strony. Bajkowo, co?





Na ulotkach organizatorzy zapewniają, że farbki domywają się zwykłą wodą - guzik prawda. Minęły cztery dni, małż dalej chodzi do pracy z różową głową, a ja w tym uroczym kolorze mam cały dekolt. Moje ciemne ubranie doprało się bez problemu, ale wszystkie białe ciuchy wylądowały w koszu na śmieci. Dobra rada brzmi: nie ubierajcie niczego, czego nie będzie Wam potem żal wyrzucić.

Podsumowując: ubaw był niezły. Byliśmy na szalonej imprezie, zaliczyliśmy tysiąc kuriozalnych sytuacji, poznaliśmy stukniętych ludzi. Mimo wszystko nie powiem, żebym z niepokojem w sercu odliczała dni do następnej edycji. Być może gdyby nie ten upał i - jak na mój gust zbyt elektroniczna - muzyka byłoby o wiele fajniej. A tak Holi Color Festival odhaczam jako zaliczony i planuję kolejne imprezowe przygody.

 Gdzie poniesie mnie tym razem? 

Stay tuned.

21 komentarze :

    1. Patrząc po zdjęciach i Twojej relacji impreza przednia;) "Pomyślałam sobie, że Macademian Girl to jednak ma chujowo"-padłam Ewa jesteś genialna. :D

      Pozdrawiam cieplutko,
      Klaudia ;)

      OdpowiedzUsuń
    2. Nawet nie wiedziałam, że jest taki festiwal;) ale relacja (opis+foty) dają obraz świetnej imprezy. Ci Niemcy, których znam, to pozytywne świry, więc jak najbardziej Twoja relacja mi się podoba;) foty z oficjalnej strony - mistrzostwo!

      OdpowiedzUsuń
    3. genialna relacja :) swietne zdjecia z taka iloscia kolorow, fakt, musialo byc malo wesolo stojac w klebach dymu ale efekt na zdjeciach powala na kolana :)

      OdpowiedzUsuń
    4. Ten wpis to konkretny poprawiacz humoru ;)

      Pozdrawiam,
      Jadźka

      OdpowiedzUsuń
    5. świetne zdjęcia, bije od nich pozytywna energia :)

      OdpowiedzUsuń
    6. Impreza wdaje się rewelacyjna. Chętnie bym pojechała :) Coś podobnego odbywało się również, w wersji mini, we Wrocławiu. Jedyne do czego ja się nie nadaję, to ta podróż pociągiem - za sztywna jestem ;) I jakoś tak mam, że kibice za naszą zachodnia granicą bardziej mnie przerażają niż nasi (nawet ci najbardziej stereotypowi).

      OdpowiedzUsuń
      Odpowiedzi
      1. Jak ma się swoją ekipę to żadna podróż nie jest straszna. A co do kibiców to ja mam wręcz odwrotnie - zawsze wydaje mi się, że jednak co jak co, ale kultura zachowania jest na zachodzie trochę bardziej do przodu niż u nas. W ostateczności na każdym dworcu i w pociągu byli uzbrojeni policjanci.

        Usuń
      2. Ja prawdopodobnie jestem przyzwyczajona do kibiców z Wrocławia, gdzie tramwajami na mecz jeżdżą owinięci szalikami ludzie starci, dzieciaki (10+), kobiety (jest cała masa młodych dziewczyn). W Niemczech widziałam samym facetów, już ciut zakręconych, a policji nie było (choć pewnie i godzina była za wczesna i mecz nie pierwszej jakości).

        Usuń
    7. Whoa! Jakie genialne zdjęcia! I w ogóle Ewa, kurcze, mam 18 lat i zazdroszczę Ci taaakiego ciała! :D buziaki! <3 forever

      OdpowiedzUsuń
      Odpowiedzi
      1. Heh, więc jestem od Ciebie 10 lat starsza ;-)

        Nie jest źle :)

        Usuń
    8. aaa ale się obśmiałam, czad :D

      OdpowiedzUsuń
    9. Ewka kocham Cie za ten wpis :))) Dziekuje dałas mi tutaj wszystkie informacje ktorych abrdzo potrzebuje poniewazwa wymyslilam sobie cos takiego na plener dla mlodych. Czyli najgorzej by shcodzil rozowy w takim wypadku??
      Fakt koszyuje to trudn, domycie sie, pyl ale efekt jest tak megnetyczny ze ciezko sobie go chociaz na chwile odmowic ;)

      OdpowiedzUsuń
      Odpowiedzi
      1. Różowy proszek jest najgorszy. Totalnie nie chce się zmyć. Czytałam komentarze na ich stronie na fejsie i inni pisali dokładnie to samo.

        Usuń
      2. to dobrze wiedziec, bo zamówiłam tez rozowy ale to w takim wypadku nie bede go w ogole uzywac :)

        Usuń
    10. Twój Alan wylądował na faszyn from raszyn.

      OdpowiedzUsuń
    11. ja idę na Holi w Polsce - już w połowie września! Jestem ciekawa... :)

      OdpowiedzUsuń
    12. http://1.bp.blogspot.com/-i6hBU5iZ5cE/UhS4jpinhSI/AAAAAAAAHTQ/ahqqAhtJJME/s1600/11.jpg

      aaaaaa!!! zajebiste zdjecie!!!!!:D

      OdpowiedzUsuń
    13. ...I wypadałoby napisać coś o genezie święta kolorów, czyli jak to wygląda w Indiach i jakie jest jego oryginalne znaczenie.
      Byłby jakiś kontekst a tak - wyszła pijacko - wariacka wycieczka i zsynchronizowane z odliczaniem napieprzanie się do bólu kolorowym pyłem. Trochę żal, biorąc pod uwagę, jak wygląda prawdziwe Holi tam, skąd zostało przeszczepione - ale cóż, jaka kultura, taki przeszczep ;)

      OdpowiedzUsuń